Aktualności

02.02.2013

Krystyna Olchowa — moje wojenne dzieciństwo

Publikujemy wspomnienia Krystyny Olchowej — wieloletniej dzialaczki Domu Polskiego w Moskwie, członkini Komisji Rewizyjnej.

Wystąpienie p. Krystyny na 68. rocznicy wyzwolenia byłego niemieckiego nazistowskiego obozu Auschwitz można przeczytać na stronie:
http://pl.auschwitz.org
 



Nazywam się Ksenia Maksymowna Olchowa, ale moje prawdziwe imię to Krystyna Zenkiewicz, córka Maksymiliana. Urodziłam się 5 lutego 1930 w Warszawie. W Warszawie mieszkałam do 1944 roku razem z mamą i siostrą Lidią (Ludwiką). Ojciec zmarł w 1934 roku.

Pierwszego września 1939 r. Niemcy napadły Polskę, wybuchła II wojna światowa. Polska została okupowana. W tym czasie przeszłam do drugiej klasy: zajęcia odbywały się pod kontrolą Niemców. Razem ze wszystkimi warszawskimi dziećmi dzieliłam ciężkie lata okupacji.



Przez całą wojnę polscy patrioci walczyli przeciwko najeźdźcom. Niemieckie kierownictwo sięgało po najokrutniejsze metody zastraszania: patriotów wieszano na balkonach budynków i przez wiele dni nie pozwalano zdejmować trupów, ludzi rozstrzeliwano, urządzano łapanki na warszawskich cywilów, ludzi zapędzano do bunkrów i znęcano się nad nimi na różne sposoby. Warszawska komenda wydała rozporządzenie: za jedną zabitą Niemkę rozstrzeliwać 40 obywateli niezależnie od płci i wieku, za zabitego niemieckiego oficera — 60 osób.

W wieku dziesięciu lat przeżyłam koszmar kiedy chciano mnie rozstrzelać za zabitego w tramwaju niemieckiego oficera. Niemcy strzelali do ludzi przez okna tramwaju, a ja schowałam się pod ławką. Tym co przeżyli kazano wyjść z wagonu z podniesionymi rękami. Postawiono nas pod murem domu. Do dokonania odwetu Niemcy potrzebowali 60 osób, a w tramwaju było tylko 15–20, dlatego zrobiono łapankę. A my staliśmy pod lufami hitlerowców, nie wolno było się ruszyć. Cudem udało mi się uratować. Stałam prawie przy końcu muru obok chłopaka, który cicho powiedział: «Biegnijmy!» My i jeszcze kilka osób rzuciliśmy się do ucieczki. Niemcy otworzyli ogień. Padali zabici; uciekając zdążyłam skręcić za róg do jakiejś ulicy i natknęłam się na kobietę z dzieckiem — była to Niemka. Chwyciłam ją za rękę, i ona, widząc mój stan, wszystko zrozumiała i odprowadziła mnie do swojego domu. Przy drzwiach stał gestapowiec z karabinem maszynowym. Zasłonił karabinem wejście, i wtedy kobieta powiedziała: „Dziewczynka jest ze mną”. Przez okno jej mieszkania widzieliśmy egzekucję ludzi, wśród których mogłam być ja.

Najtrudniejszym okresem okupacji były dnie Powstania Warszawskiego, które trwało od 1 sierpnia do 3 października 1944 roku. W tym czasie wraz z siostrą byłam w odwiedzinach u cioci w warszawskiej dzielnicy Wola. Cudem uniknęłyśmy rozstrzelania. Bawiłyśmy się na podwórku i nagle zobaczyłyśmy jak pod niemieckimi kulami padł trupem kuzyn. Ciocia Paulina z maluchem na rękach wybiegła na podwórko i została rozstrzelana z bliskiej odległości. Zabito też inne dzieci. Ratując się przed łapanką, ja i siostra pobiegłyśmy na cmentarz, który znajdował się blisko domu i schowałyśmy się w grobowcu; spędziłyśmy tam dwa albo trzy dni, póki się trochę nie uspokoiło, i z wielkim trudem wróciłyśmy do mamy. W czasie tej akcji zabito 50 tysięcy cywilów.

Był upał. Niemcy strzelali dzień i w noc bez przerwy. Zostałyśmy bez wody i jedzenia. Zaczął się głód. Wielu ludzi ginęło w wyniku bombardowań, pod gruzami domów, od kul, ale bardzo wielu zabił głód. Ludzie jedli zabite przez pociski koni, psy i koty. My też zjedliśmy naszego kota. Ludzi chowano bezpośrednio na podwórkach. Kopaliśmy na podwórkach studnie, piliśmy brudną brązową wodę. Zaczęły się choroby.

Na ulicach toczyły się walki, ludzie bili się o każdy dom. Żeby przejść na drugą stronę ulicy, kopano transzeje, przejścia podziemne, budowano barykady.

Przez cały czas powstania mieszkałyśmy w schronie przeciwlotniczym koło naszego domu, spaliśmy na siedząco nie rozbierając się, zżerały nas wszy.

Pewnego dnia w nasz dom trafiła bomba (tak zwana „berta”). Zasypało nas w piwnicy. Odkopano nas na drugą dobę. Kiedy nas wyzwolono, nie mogłam wstać, nie czułam nóg. Od kolan po stopy nogi były białe, krew do nich nie docierała. Pewna kobieta za pomocą masażu i jakichś środków medycznych przywróciła nogom wrażliwość, ale chodziłam z trudem.

Wszyscy, którzy byli w stanie się poruszać, łączyli się wtedy w grupy do walki z faszystami. Byłam harcerką-łączniczką: roznosiłam leki, wydania specjalne gazety „Powstanie warszawskie”, brałam udział w bojach — rzucałam do czołgów butelki z płynem zapalającym, opiekowałam się rannymi i chorymi. Póki miałam siły.

W czasie powstania Niemcy trzy razy rozrzucali ulotki z żądaniem poddania się do niewoli. Wielu nie wytrzymało koszmaru, wychodzili z podniesionymi białymi chustami. Ja, siostra i mama zostałyśmy w piwnicy. Podczas godziny ciszy, którą Niemcy dawali warszawianom żeby się poddać, wychodziłyśmy z piwnicy, i pewnego razu zabłądziłam na własnej ulicy, ponieważ wszystkie domy leżały w gruzach. Z trudem odnalazłam swój schron.

Powstanie zostało okrutnie stłumione przez wojska niemieckie 3 października 1944 roku. Po kapitulacji Hitler i Himmler wydali rozkaz nr 1:

1. Wszystkich powstańców po oddaniu się do niewoli rozstrzelać.
2. Wszystkich niekombatantów wytrzebić.
3. Warszawę zrównać z ziemią.
(cytat z Procesu norymberskiego)

Niemcy rozkazali wszystkim, którzy przeżyli, po 24 godzinach wyjść z kryjówek z niewielkimi tobołkami. Żeby nikt nie próbował się ukryć, na naszych oczach Niemcy zaczęli ostrzeliwać i minować ruiny. Następnie wszystkich pędzono poza granice płonącej Warszawy w okolice Pruszkowa, gdzie znajdował się ogrodzony drutem kolczastym obóz rozdzielczy. Wśród nas byli chorzy, osłabieni przez głód, ranni. Padających Niemcy natychmiast rozstrzeliwali. Też byłam bardzo słaba, nogi odmawiały posłuszeństwa, utrzymywała się gorączka. Ale ludzie mnie podtrzymywali. Gdy Niemcy nie widzieli, niesiono mnie na rękach, a kiedy zbliżali się, stawiano nogi. W obozie w Pruszkowie ulokowano nas w wielkim baraku z glinianą podłoga, w której mieściło się kilkaset osób. Przy wejściu stało dwóch gestapowców. Nie wolno było opuszczać baraku. W kącie było wielkie szambo. Było duszno, brud i fetor.

Po jakimś czasie zaczęło się sortowanie ludzi. Starych, dzieci, chorych w lewo. Nadających się do roboty w prawo. Mama trafiła w prawo, ja i siostra w lewo. Rozłączono nas z mamą i załadowano do wagonów towarowych bez dachów, w których siedziałyśmy na podłodze, tuląc się do siebie. Niektórzy wiedzieli dokąd nas wiozą. Byli mężczyźni, którzy podważali deski podłogi i na pełnym biegu schodzili pod wagony. Jechaliśmy długo, nie karmiono nas, męczyło pragnienie, wielu zmarło. Gdzieś w polu pociąg zatrzymywano. Pierwsi wysiadali gestapowcy, stawali łańcuchem wzdłuż składu, następnie wszystkich wypuszczano, celując z karabinów maszynowych. Mężczyźni, kobiety i dzieci na wąskim pasku nasypu, załatwiali potrzeby fizjologiczne. Ponieważ byłam bardzo słaba i stanie na chorych nogach sprawiało mi wielką trudność, stoczyłam się z nasypu w dół do rzadkich krzewów. Gestapowiec zobaczył jak wdrapuję się do góry na nasyp i zepchnął mnie butem. Nie zrozumiałam o co chodzi i znowu zaczęłam się wspinać. Wtedy silnym pchnięciem buta rzucił mnie do wagonu. Wiele lat później zrozumiałam, że w ten sposób dawał mi możliwość ucieczki i ratunku.

Wreszcie przywieziono nas do bardzo wielkiego, otoczonego kilkoma rzędami drutu kolczastego żeńskiego obozu Auschwitz–Birkenau. Przede wszystkim skierowano nas na dezynsekcję. Wszystkich ostrzeżono pod zero, było dużo wszy, posmarowano jakimś śmierdzącym płynem, bardzo szczypało. Dostałyśmy mały kawałeczek mydła i zostałyśmy odprowadzone pod prysznic, w którym woda lała się cienkimi strumieniami. Potem wydano nam z komory dezynfekcyjnej jakieś ubrania z czerwonym trójkątem i literą „P”: тa podstawie trójkątów rozróżniano narodowości. Dostaliśmy też klampy — drewniane  z płóciennym wierzchem. Odprowadzono nas do baraku ogrodzonego drutem kolczastym. Barak był duży, mieściło się tam ponad sto osób. Półmrok, gliniana podłoga, zimno, brud, pchły. Zamykano nas w baraku i nie wypuszczano. W środku po obu stronach były prycze o trzech kondygnacjach. Przebywałam na dolnym poziomie, z powodu chorych nóg nie mogłam wchodzić wyżej. Na każdej kondygnacji mieściły się po dwie – trzy osoby. Żadne dziecko nie płakało, nawet to najmniejsze, płacz był surowo karany. Wieczorami, raz na dzień, dawano jedzenie: lurę i mały kawałek chleba, czasem czymś posmarowany. Niejednokrotnie dzieci prowadzono do rewiru, w którym robiono badania medyczne i pobierano krew. Niektóre dzieci po tych zabiegach traciły przytomność i nie wracały już do baraku. Prawie wszystkie dzieci miały świerzb. Straciłam rachubę dni i godzin, z powodu zmęczenia marzyłam o jak najszybszym końcu — śmierci.

W grudniu 1944 roku nad obozem zaczęły krążyć radzieckie i alianckie samoloty (tak nam powiedzieli dorośli). Więźniów, powstańców warszawskich, znów załadowano do wagonów, i zaczęła się tułaczka po drogach Niemiec. Wszystkie obozy były wypełnione, nasz pociąg nigdzie nie przyjmowano, przerzucano z jednego toru na drugi. Nie dawano nam jedzenia ani picia. Kobiety i dzieci zaczęły umierać, trupy zostawały w wagonach, poruszaliśmy się bardzo powoli i nie wiadomo gdzie.

Wreszcie dotarliśmy. Było ciemno. Kiedy otworzyły się drzwi, zobaczyliśmy esesmanów z psami, oświetlonych przez samochodowe reflektory. Do wagonów zaczęli wchodzić mężczyźni w pasiakach z numerami na piersi. Na rozkaz SS zaczęli zrzucać trupy w stos. Tych co nie mogli chodzić prowadzono pod ręce. Nie mogłam utrzymać się na nogach: jeden z więźniów niósł mnie na rękach między szeregami esesmanów. Szeptem spytał mnie, skąd ten pociąg. Odpowiedziałam „z Oświęcimia”. Zdążył powiedzieć, że też był w „Oświęcimiu”, i że przywieziono nas do Hamburga, do obozu Neuengamme. Gestapowiec zauważył albo usłyszał rozmowę i spuścił na nas psa. Pies powalił niosącego mnie więźnia i upadliśmy. Mnie podniósł inny więzień i zaniósł do samochodów. Więźnia, który mnie niósł na początku, nigdy więcej nie zobaczyłam. Ze stacji do obozu wieziono nas samochodami. Było bardzo ciemno, gdzieniegdzie widniały niebieskie żarówki przy blokach, widać było appelplatz. Z rana dowiedzieliśmy się, że znajdujemy się w żeńskim obozie Hamburg-Neuengamme.

Moje ręce i nogi były odmrożone, obnażyły się rany. Męczył mnie szkorbut, nie mogłam jeść ani pić. Z rana po rewizji zabrano mnie do rewiru, żeby leczyć ręce, nogi i szkorbut. Po jakimś czasie poczułam się nieco lepiej.

W obozie takich dzieci jak ja nie zabierano do robót, prawie cały czas znajdowałam się w zamkniętym bloku. Długo leczono mnie w rewirze, nie pamiętam nawet mojego numeru, ponieważ długo nie nadawano: w rewirze nie nazywano nas po numerach, po prostu robiono zastrzyki, smarowano ręce i nogi maścią, karmiono.

Przyszła wiosna, zrobiło się ciepło i pojawiła się nadzieja na przeżycie. Wszyscy mówili, że wojna niedługo się skończy. Tak też się stało: przyszli brytyjscy żołnierze i wyzwolili nas. Wszyscy przeszli dezynsekcję, zbadali nas lekarze. Umyto nas i ubrano. Podzieliliśmy się według narodowości i razem z innymi Polakami różnymi drogami dotarliśmy do Warszawy. Dom, w którym moja rodzina mieszkała przed wojną, został doszczętnie zburzony. Cała Warszawa leżała w gruzach. Nikogo ze znajomych nie spotkaliśmy, mamy nie znaleźliśmy. Wszyscy bliscy i krewni zostali rozstrzelani podczas Powstania Warszawskiego.

W tym czasie w Warszawie znalazło się wiele takich bezdomnych dzieci. Wszystkie szukały jedzenia i noclegu. Byłyśmy głodne, bose, nieubrane, z odmrożonymi rękami i nogami.

Pewnego dnia radzieckie dowództwo zebrało wszystkie bezdomne dzieci w Warszawie, wsadzili do pociągów i wywieźli do ZSRR. Po drodze dzieci wysadzano w różnych miastach. Mnie i siostrę wysadzono w Bobrujsku, tam przywitałyśmy Dzień Zwycięstwa.

Tułałyśmy się po piwnicach i na dworcu. Nie znałyśmy rosyjskiego, nic przy duszy nie miałyśmy: ani odzieży, ani pieniędzy. Istniałyśmy nie wiadomo jak, schorowane, zawsze przemarznięte do szpiku kości.  Nie miałyśmy żadnych dokumentów oprócz zaświadczenia, które wystawił nam w Warszawie dowódca jednostki wojskowej. W moim zaświadczeniu imię Krystyna zamieniono na Ksenię, ponieważ nie było wtedy rosyjskiego odpowiednika , a imię ojca Maksymilian zastąpiono Maksymem.

Pewnego razu wstąpiłyśmy do cerkwi i poprosiłyśmy duchownego pomóc nam wyjechać do ciepłego miejsca. Ludzie pomogli dotrzeć do Krasnodaru. Po drodze poradzono nam, żeby po przybyciu zwrócić do komitetu wykonawczego. Tak też uczyniłyśmy, i dostaliśmy skierowanie do żeńskiej szkoły łączności, w której uczyły się sieroty. Po ukończeniu szkoły zostałam skierowana do pracy na centralnym telegrafie Soczi. Po trzech lat pracy i ukończeniu dziesiątej klasy szkoły dla młodzieży pracującej pojechałam do Moskwy w celu kontynuacji nauki. W Moskwie otrzymałam wykształcenie muzyczne.

Obecnie mieszkam w moskiewskiej dzielnicy Marjino. Jestem koordynatorką organizacji społecznej dawnych niepełnoletnich więźniów obozów koncentracyjnych.
 

Oryginał: http://uprava.maryno.net/Voennoe_detstvo.htm
tłumaczenie: Wasyli Gorochow
Przedsięwzięcie współfinansowane jest przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” ze środków otrzymanych od Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej w ramach konkursu „Współpraca z Polonią i Polakami za Granicą w 2014 r.”